niedziela, 10 lutego 2013

Obiecałam / I promised

Jakiś rok temu obiecałam Wam, że jak wrócę i będę wreszcie miała przepustowy internet, to opublikuję parę filmików. Wróciłam, mój internet działa czasem jak w Kongo, ale po odpowiedniej zewnętrznej mobilizacji (dzięki Michał!)- oto są: niepowtarzalne, z samego serca Afryki, pokazujące sytuacje, których nie umiałam opisać. Miłego oglądania!!!

About a year ago I promised that when I come back and have better Internet I will publish some films. I came back, my Internet is not much different from the Congolese one, but here there are: unique, from the heart of Africa, showing the situations I couldn't describe. Enjoy!!!

Aby je obejrzeć kliknij w poniższe linki / To watch them click on the links below:

piątek, 2 listopada 2012

High hopes


So here it is- my last blog post...I must admit that the last two weeks in Rome were so intense that I didn't really made any kind of sum up. I just didn't have time, believe me:) Yes, I was expecting I will. But if Africa has learned me one thing is never expect your plans will come true. So this time, instead of being disappointed and frustrated why the hell I don't have time for a quiet evaluation, I just followed what the life has brought me and lived it! For me it's a new, refreshing experience. So here I was: first with my parents and auntie, who made this huge effort to see me in Rome, then with Daniele, then few days alone in a rainy and cold Rome I admired from the VOICA house and then I experienced a surprise of meeting again Marco. The whole year has finished again in the same picture: Diggy, Marco and me waiting in the dark for my departure...
So now I'm in Ciampino airport in Rome, waiting for my last departure- I'm hitting Poland. Again I feel ready and calm. Nevertheless, I'm finding myself having more questions than answers, even though I thought this year in Africa will bring at least some answers. I feel like on the begining of the road again, with my account clear and able to fill it with whatever I want. I just hope I'll be able to fill it with something good and meaningful, and joyful, and clever, and well...just something right. I hope I won't forget all the lessons I got in Africa, I hope to stay close to the people and family who are the most important power of my life, I hope not to get too crazy to buy a smartphone, I hope be open to every opportunity life brings and I hope to give love and get love. I just hope...!

piątek, 19 października 2012

Moja podróż / My journey


A więc właśnie siedzę sobie na lotnisku w Addis Ababa(Etiopia), które jest koszmarnie zatłoczone i głośne. Słyszałam coś o tym, że teraz jest czas pielgrzymki muzułmanów do Mekki i chyba to prawda, bo aż roi się tu od nich. Ale po kolei:
Rano, jak pisałam, było wspaniale spokojnie. Po 11 zjawił się Richard, że dzwonił na lotnisko, że mój bilet nie jest potwierdzony(co podobno powinnam zrobić?) i że musimy się w błyskawicznym tempie wyrobić do 12 z wyjazdem na lotnisko. Mieliśmy zaplanowaną wizytę w sklepach z afrykańskimi pamiątkami, więc szybko wzięliśmy moto taxi i pognaliśmy. Ten market był przewspaniały, żałowłam, że nie mieliśmy więcej czasu. Jednak kupiłam przewspaniałe rzeczy, w 100% afrykańskie, więc byłam bardzo zadowolona. Było 10 minut do 12, jak zaczęliśmy stamtąd wracać. Wpadłam do domu dopakować kupione rzeczy i przebrać się na podróż. Wyrobiliśmy się na 12:25 i wspaniale klimatyzowanym samochodem(uff, jaka ulga!) pojechaliśmy w kierunku Entebee, lotniska. No i tu zaczęły się małe niespodzianki. Najpierw Richard potwierdził mój lot, wydawało się, że wszystko w porządku. Przez oprawę bagażową przeszłam z przygodą- musiałam otworzyć walizkę do sprawdzenia. I nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie fakt, że akurat to była ta, która słabo się zamyka, więc wczoraj z dziewczynami obwiązałyśmy ją pasami i taśmą klejącą:) Musiałam znaleźć jakiś nóż do przedarcia tej taśmy i przez to, że paradowałam po lotnisku z nożem, wszyscy mnie pytali czy chcę kogoś zabić:) Ach...Nóż pożyczyłam od gości, którzy zajmują się obwijaniem bagażu w folię i potem z radością skorzystałam z ich usług.Potem poszłam odprawić bagaż, ale okazało się, że nie mogą mnie znaleźć w rejestrze albo coś i kazali mi czekać. Potem zostałam znowu wezwana, moje walizki na szczęście nie przekroczyły limitu wagi. Przez cały czas moim wsparciem był Richard, który stał po drugiej stronie szyb oddzielających mnie od osób, którzy nie podróżują, i rozmawialiśmy przez telefon o moich małych problemach:) Potem bez problemu przeszłam przez odprawę z dokumentami i zostawiłam w Ugandzie swoje odciski palców. Potem wreszcie się odstresowałam przy podwójnym espresso, o którym marzyłam od rana i wykonałam parę ostatnich telefonów. Przy kolejnej odprawie zostałam zatrzymana do sprawdzenia co za maszynę wnoszę na pokład. Na szczęście pan był wyrozumiały, a jak mu powiedziałam, że wracam z Kongo to aż mu się oczy zaświeciły i zrobił wielkie wow i puścił mnie bez problemu! Pierwszy lot trwał tylko godzinę, przede mną siedziała śliczna dziewczynka, może 8-10 letnia, Etiopka jak na moje oko, która co jakiś czas wciskała mi garść popcornu do pochrupania. W Nairobi nie musiałam zmieniać samolotu tylko cierpliwie poczekać na nowych pasażerów. A nowi pasażerowie byli bardzo interesujący: cały świat w jednym miejscu- Japończycy, Amerykanie, Arabowie, mężczyźni w turbanach, długich szatach, kobiety w burkach i innych chustach zakrywających prawie całą głowę, oprócz twarzy. Podczas drugiego lotu wreszcie mnie nakarmili, bo przez to, że wybiegliśmy tak wcześnie, nie zjadłam lunchu i od rana zjadłam tylko jedną kromkę chleba i trochę arbuza... Teraz szykuję się do akcji poszukiwania kawy i wody, bo czuję się odwodniona i odkofeinowana, a przede mną trzy godziny czekania na kolejny lot.

Hahahaha! A więc TO jest ostatni post z Afryki. Coś nie mogę stąd wyjechać...

PS.Misja wykonana, kawa w miarę dobra:)

So now I'm sitting on the airport of Addis Ababa(Ethiopia), which is terribly crowded and loud. I've heard that now is the time for Muslims to pelegrine to Mekka and I guess it's true, because the place is full of them in their white robes. But let's start from the begining.
Alora, in the morning, as I wrote, it was wonderfully calm. Around 11 Richard came with some kind of crazy information that he called airport and they don't have confirmation of my ticket and we have to go the the airport earlier, around 12. We planned a visit to the traditional African craft market to buy some souvenirs, so we took moto taxi and run to do it. The place was terrific, I'm so sorry we didn't have more time for shopping! But still I'm very happy of my African things!!!It was ten to twelve when we started to come back. I popped into my room to finish packing and change for a journey and 12:25 I was ready to go. Then we drove to the Entebee airport, the road was beautiful.And here surprises started. First Richard confirmed my flight and it seemd there won't be any problems. On the first baggage check they asked me to open my valise. And it won't be normally the problem if not the fact that THIS valise was the one who doesn't close too well, so yesterday I closed it with tape and belts. So first I had to find a knife to cut the tape and walking around airport with it made people look suspiciously at me and security was aksing me if I want to kill anyone. No- just open this stupid baggage! Anyway, I got it from guys who wrap suitcases in a foil and after I used their service. 
Then I went to check in my luggage but it turned out something is again wrong with my ticket and they told me to wait. Yeah, I can do it after 10 months in Kongo, no problems! It didn't take too long and I was asked again and this time I passed through, even the weight of the siutcases was fine. For the whole time Richard was outside the airport, in case of the problems, I could see him through the window, we talked on the phone but there was not much he could do. Then there is document check point and I left my fingerprints in Uganda. Whoa! Then finally I was done and took my espresso I was dreaming about since morning and made some last calls. Before boarding there was AGAIN luggage check and this time I was stopped because of ozonotherapy machine. But the guy was quite uderstanding, especially when I said I come back from Kongo, he made big eyes and let me through with no problems. First flight lasted only one hour and there was this cute and really beautiful small girl, Ethiopian for my eyes, about 8-10 years old, who was giving me handfuls of popcorn:) In Nairobi I didn't have to change the plane just wait paitiently for new passangers. And they- they were soooo interesting: the whole word in one place. Japanese, Americans, Arabs, guys with turbans, long robes, women in burkas and other shawls covering their heads. During second flight they finally fed me, because of this whole rush I didn't eat lunch and since morning I ate only one piece of bread and some watermelon. Now I'm prearing myself for the mission of finding here coffee and water because I feel totally dehydratated and decoffeinated and I have still 3 hours of waiting for the flight.

Hahahahaha:) So THIS is my last post from Africa, I somehow can't leave...

PS.Mission completed! Coffee tastes great!

Kampala!!!!


Ostatnie dwa dni to był przecudowny czas!! W środę wieczorem byliśmy zaproszeni do sióstr na pożegnalną kolację, która była wyjątkowo udana. Pozbyłam się uczucia żalu i rozczarowania, czuję się przygotowana na wyjazd. Atmosfera była wręcz radosna i myślę, że to dobre uczucie na koniec całej tej przygody. W domu mieliśmy również bardzo udany wieczór, przy herbatce, czekoladzie od Eli i rozmowach. Spokojnie się spakowałam, wszystko było wspaniale przygotowane. Poszliśmy spać bardzo późno, bo po prostu nie mogliśmy się rozstać:)
Wcześnie rano udało mi się w spokoju wybrać, dostałam od wolontariuszy przewspaniały kolaż i pożegnalne listy, zrobiliśmy tradycyjne pożegnalne zdjęcie. Do Arua pojechały ze mną Clara, Mary i Marie. Bez problemów dostałam wizę, urzędnik był tak miły, że z własnej inicjatywy wystawił ją na 14 dni w razie jakichkolwiek opóźnień. W Arua spotkałyśmy się z Marcelą, która specjalnie przyjechała na te pół godziny pożegnania z Ariwara na motorze! W autobusie dostałam okropne miejsce przy oknie, które się nie otwierało, ale kierowca był tak miły, że na moją prośbę zmienił mi miejsce. Wreszcie mogłam podziwiać widoki, które zapierały dech w piersiach- wodospady, rzeki, jeziora, góry, bezkresna sawanna aż po horyzont, tylko słoni mi brakowało...:) Po jakiś trzech godzinach przysiadł się do mnie Kevin, Chińczyk, bo jego miejsce było również w mało przewiewnym miejscu. Na początku było miło, ale potem byłam już tak zmęczona jego angielskim i tym, że muszę wkładać tyle wysiłku w rozmowę, że tylko czekałam na koniec podróży. Po siedmiu godzinach dotarliśmy do Kampali i na dworcu autobusowym czekał już na mnie Richard, znajomy Marceli. I to był mniej więcej mój powrót do rzeczywistości: wsiedliśmy do wypasionego klimatyzowanego samochodu, Richard zawiózł mnie na kawę(zwyczajem Marceli, która zawsze go o to prosi:)). Potem trochę pospacerowaliśmy po Kampali, która jest wielkim miastem, prawie wszyscy noszą się po europejsku, tylko od czasu do czasu można spotkać kogoś w pagne, prawie wszystkie dziewczyny noszą szpilki, stoją tu drapacze chmur(albo może tylko wysokie budynki- coś niespotykanego w Kongo), a na środku chodnika siedzą żebrające małe dzieci. Miałam wrażenie, że już coś takiego widziałam, ale nie mogę sobie uzmysłowić, co mi to przypomina. 
Potem wróciliśmy do domu na prysznic, kolację, w międzyczasie wysiadła cała elektryczność, więc poszliśmy kupić latarki i w momencie jak za nie płaciliśmy, światło wróciło:) Następnie poszliśmy z Richardem znowu na kawę, zakupy do domu i  pożegnalne wino, powłóczyliśmy się trochę.Z niesamowitych rzeczy tutaj, gdziekolwiek chcesz wejść, musisz zostać przeszukany, obmacany, otwierają ci samochód sprawdzić kto jest na tylnym siedzeniu i w ogóle wszędzie stoją mężczyźni z bronią, ponieważ od dwóch lat wciąż nad Kampalą wisi zagrożenie terrorystami...wow.Z Richardem rozmawia się bardzo śmiesznie, bo wciąż mieszamy francuski z angielskim- zaczynamy rozmowę po francusku, potem ja zapomnę jakiegoś słowa i mówię je po angielsku i przestawiamy się na angielski. Mam też wrażenie, że rozumiem jego francuski lepiej, bo w końcu jest kongijczykiem, a więc dłużej go używa, więc czasem proszę go, żeby wrócił do francuskiego i tak na okrągło:)
Noc spędziłam w pokoju BEZ moskitiery, łamiąc swoją zasadę nie zaspypiania w pokoju bez niej, no ale cóż, co miałam robić? Szczęśliwie nie nękał mnie żaden komar i noc przespałam spokojnie. Teraz siedzę sobie w moim pokoju z widokiem na niezbyt uporządkowane podwórko, Richard jest w pracy i przyjedzie po mnie koło 13 zabrać mnie na lotnisko. Już bym chciała być po odprawie! 
A więc TO jest ostatni post z Afryki. Do usłyszenia/zobaczenia!

The last two days were just great! Wednesday evening we were invited to dine with sisters and it was very fine time. The atmosphere was rather joyful and I got rid of my feeling of sadness and disappointment because I leave. I'm ready-steady-go:) Back in the house we had lovely evening by the tea, chocolate and talks. I packed my luggage and organized myself well. We went to bed very late because we just didn't want this evening to be finished...
Early morning I calmly packed my last things, ate breakfast, I got from guys beautiful "colage"(have no idea how to say it in English- mix of words and pictures) and goodbye letters, they were so wonderful! We made last(gorgeous) photo and Mary, Clara and Marie went with me to Arua. I got Ugandan visa with no problems and "mister important" get out with his initiative to make it for 14 days in case of any delays. That was nice of him! In Arua we met with Marcela who came for this half an hour goodbye especially for me from Ariwara on moto! I got terrible place in the bus by the window which you couldn't open, but the driver was nice enough to agree I can change a place. Finally I could admire beautiful views of Uganda- rivers, lakes, waterfalls, mountains, never ending savanna up until horizon, I just didn't have luck to see elephants! After about three hours Kevin, Chinese guy, came to sit by me, because his seat was too far from the window. At the begining it was fine, but then I started to get tired of his English and that I have to put so much effort to talk with him and I was looking forward to the end of the journey. After 7 hours of  journey we reached Kampala bus station and Richard, Marcela's friend, was already waiting for me there. And it was more less my come back to reality: we got into some kind of great car with air conditioning, Richard took me for a coffee(that's Marcela's tradition). Then we had a small walk in Kampala, which is a huge city, almost everyone wearing european style, only from time to time you can meet someone in pagne, almost all girls are wearing high heels, you can see skyscrapers(or maybe just high buildings- something impossible to see in Kongo) and in the middle of the pavement sit small children begging for money...I have this feeling I've already seen city like that, just can't remember which. 
Then we came back for quick shower, dinner and in the meantime our electricity went down, we went to buy some torches and in the moment we payed for them, the light came back:)Then we went again with Richard for a coffee, shopping for the house and goodbye wine. What is amazing here is that everywhere you want to enter you need to be searched by guys with guns also they open the car to see who's sitting on the back seat and everywhere there are those guys with guns walking around. The thing is that Ugandans are afraid of some kind of terrorists who first attacked two years ago...wow. With Richard it's a funny talk- we start in French, then I forget some word and change to English and then again French- total mix!
The night I've spent in a room WITHOUT mustiquere, breaking my rule never do it in Africa. But well, what could I do? Luckily there wasn't even one mustique, so ca va. Now I'm sitting in my room with a view of not too nice front yard, Richard is in work and he'll come to pick me up around 13 to get me to the airport. Oh how I wished it would be AFTER check-in!
So THIS is my last post from Africa. See ya!

środa, 17 października 2012

Pożegnanie z Afryką / Goodbye Africa


A jednak udało mi się napisać jeszcze z Afryki parę słów, bo Marcela jednak nie przyjechała do Aru. Praca i brak transportu nie pozwoliły jej się wyrwać z Ariwara. Michael chciał nawet pojechać po nią samochodem, ale jego opłakany stan sprawił, że siostry się nie zgodziły...Marcela ma przyjechać jutro do Arua, ale to nie będzie to samo, co popołudniowe spotkanie z lodami z awokado i czekoladowym brownie, które przygotowała Mary...
Tak więc ostatnie trzy dni spędziłam mniej więcej takj samo jak w Ariwara- wykańczając ostatnie sprawy i żegnając się z tutejszymi ludźmi. Zabrało to więcej czasu, bo w Ariwara wszyscy pracują w szpitalu, a tu są trochę porozpraszani- księżą, siostry, szpital, Elizabeth, Esther, Felix...Jednak wszystko się udało zgrabnie mi pozakańczać. Wczoraj wybrałyśmy się z Mary na ostatnią przejażdżkę motorem w okolice naszego lotniska- widoki były przewspaniałe, okolica cicha i odosobniona. Prawdziwa Afryka! Na dodatek przez ostatnie dni mamy przepiękną pogodę, co utrudnia rozstanie z tym wspaniałym krajobrazem. Wczoraj Marie ścięła mi włosy, jestem w szoku bo wyglądam prawie jak po wyjściu od fryzjera:) Po raz ostatni jadłam na lunch fufu, makembę, fasolę z małsem orzechowym...Moje walizki są zdumiewająco lekkie, tzn. do 23 kilo wciąż brakuje w jednej 4, a w drugiej aż 7 kilogramów! Więc spokojnie mogę się pakować.

So I still managed to write some last words from Africa, because Marcela didn't arrive to Aru. Her job and lack of transport didn't allow het to come. Michael wanted to pick her up by car, but considering it's terrible condition, sisters didn't agree...Maybe she will come tomorrow to Arua, but it won't be the same as todays afternoon with avocado ice-creams and american brownies, that Mary has prepared...
So last three days I've spent mostly the same as in Ariwara: finishing my things here. It took more time as people I wanted to say goodbye to live a bit far, not like in Ariwara all work in the hospital. However I visited for the last time sisters, hospital, priests, Elizabeth, Esther, Felix...Yesterday we went with Mary on the last moto ride to the airport. It was so beautiful and quiet, we reached some rural area with cows and fields. Real Africa! We also have great weather last days, so it's even more difficult to say goodbye. Yesterday Marie cut my hair and,surprisingly, I look like I'd just leave hairdresser:) For the last time I ate for lunch fufu, makemba and beans with peanut butter...My luggage is not too heavy and I still have some free sprace. But I'm starting to get stressed about all the journey.

Ogłoszenie / Announcement

Kochani!
Ostatnie problemy z internetem i totalny brak czasu przed wyjazdem sprawił, że mam tylko chwilę na tę krótką wiadomość: WRACAM!
Jutro czeka mnie podróż autobusem z Arua do Kampali, potem przenocuję w Kampali i o 16 mam samolot do Rzymu. W sobotę, wczesnym rankiem, powinnam szczęśliwie wylądować.
A więc- mam nadzieję, że uda mi się napisać jeszcze parę słów o tych ostatnich dniach tutaj, dziękuję wszystkim, którzy wytrwali te 11 miesięcy razem ze mną, czytając bloga i wspierając mnie mailowo. 
Do usłyszenia już z Rzymu!!!

My dear friends!
Last days we had a lot of problems with internet and first of all- I was just too busy to really write something. So I just want to share this short message: I LEAVE!
Tomorrow I'll take a bus from Arua to Kampala, then spend night in Kampala and on Friday at 4 pm. I have a flight to Rome via Nairobi and Addis Abeba. On Saturday morning I should be in Rome.
So- I hope to write once more few words about those last days here and I would like to thank you all for following the blog and all your support!
I'll write from Rome!!!

niedziela, 14 października 2012

Ostatni weekend / The last weekend


A więc w sobotę ostatecznie pożegnałam się z Ariwara. Znowu mieliśmy przepiekną pogodę. Udało mi się doprowadzić do końca WSZYSTKIE moje zaczęte sprawy, jestem taka szczęśliwa! Czuję, że zgrabnie zakończyłam ten etap w Ariwara, chociaż sobotnie przedpołudnie było naprawdę bardzo zajęte. Ostatnie podpisy i pieczątki na referencjach, wykańczanie biura Marceli i magazynu, ostatni antywirus na komputerze, pakowanie, sprzątanie pokoju, żegnanie się z pielęgniarkami i lekarzami, szybka wizyta na open market(udało mi się, że Maman Jacqueline mnie podwiozła!), ostatnie zdjęcia i ostatni obiad- zapamiętam go na długo- najlepszy kurczak jaki jadłam tu w Kongo, miękki i rozpływający się w ustach(nawiasem mówiąc kurczaki były prezentem od Papa Mayele). Potem Papa Mayele zawiózł nas z moimi wszystkimi bagażami na dworzec i po godzinie czekania odjechaliśmy z Ariwara. Nie musiałam się jeszcze żegnać z Marcelą, bo obiecała, że przyjedzie do Aru w środę!!
Piękną niedzielę rozpoczeliśmy od mszy i przewspaniałych, jak zwykle, naleśników Mary, potem posżłyśmy na open market kupić potrzebne produkty do nowego programu Mary(Który nawiasem mówiąc jest genialnym pomysłem- mamy niedożywionych dzieci gotują wspólnie zdrowe posiłki dla siebie i dzieci oraz dodatkową ilość dla więźniów, którzy nie mają rodzin, a przez to jedzenia, dzięki temu, że mamy pracują, zmniejsza się ich faktura do zapłacenia za  szpital, więcej szczegółów o programie na blogu Mary). Po południu w bibliotece był wyświetlany film, więc miałyśmy go nadzorować, ale w końcu Clara zajęła się całą sprawą, a my oglądałyśmy sobie spokojnie film w innej sali:) 
PS. Internet w Aru prawie w ogóle nie działa, więc na razie odpisywanie na maile wstrzymane- cierpliwości!

So on Saturday I definately said goodbye to Ariwara. Again it was a beautiful weather. I managed to finish ALL my projects here that I've started and I was so happy! I feel like I really finish everything I was supposed to do, however the Saturday morning was quite busy. I had to get signatures and stamps on my references, finished arranging Marcela's office and magazine, install last antivirus on a computer, packed my valise, clean my room, say goodbye to the nurses and doctors, visit open market(Maman Jacqueline gave me a lift), take last photos and eat last lunch with sisters- by the way it was the best chicken ever, a gift from Papa Mayele too. Then Papa Mayele gave us a lift for bus station with all my luggage and after an hour we left Ariwara. Luckily I didn't have to say goodbye to Marcela because she promised to come to Aru on Wednesday!
Again beautiful Sunday we started with mass and delicious famous Mary's pancakes. Then we went to the open market to buy ingredients for Mary's new food program(it's a genial idea- mothers of malnurished children cook healthy food which then is distributed to them, their children and prisoners who has no families and suffer from malnutrition in the prison, if mothers work their facture for the hospital is getting smaller to help them to pay for it- more about this you can read an Mary's blog!). In the afternoon in the library there was film projection and me and Mary were supposed to supervise it, but Clara took care of everything so we just calmly watched film in other room:)
PS. For now internet connection in Aru is terrible- so be patient with my email respond!